29 lipca 2015

Mikołaj.

Nie pisałam nic, bo myślałam, że nic się nie dzieje. Albo rzeczy, które się działy, po prostu nie zasługiwały na 'przelanie na papier'. Teraz jednak mam zamiar wszystko z siebie wyrzucić. Chcę poczuć tą lekkość, którą się czuje, kiedy wszystko się komuś opowie. Nie to, że nie opowiadałam już nikomu tej historii, bo dwa razy przerabiałam to z moją przyjaciółką. Nadal wszystko wydaje mi się mocno krępujące i wstydzę się mówić, że faktycznie mi się to przydarzyło, bo HALO nie jestem żadną laską z beznadziejnej amerykańskiej historii.

Jak każda amerykańska historia, również i ta, musi się zacząć poznaniem dosyć przystojnego chłopaka. Może nie do końca w moim typie, ale wiecie jak to się mówi "nie można mieć wszystkiego". Mikołaj, bo tak mu na imię, od początku wydawał mi się dość interesującą postacią, głównie z moich zapędów psychologicznych. Jest siatkarzem, który ma sporo oleju w głowie, fascynuje się historią i wbrew moim wcześniejszym uprzedzeniom dotyczących otaczających mnie rówieśników, mogłam z nim rozmawiać o wszystkim. Nawet o naszych skłonnościach religijnych, które w moim przypadku od zawsze stanowią drażliwy temat, o ile można tak w ogóle powiedzieć, ale wróćmy lepiej do Mikołaja.

Pewnego czerwcowego wieczoru napisał do mnie na Facebooku ( jakie to oryginalne), co można powiedzieć, że mnie nie zdziwiło, bo czułam, że prędzej czy później to się wydarzy. Nie chodzimy razem do klasy ani nie mamy żadnych zajęć ze sobą (JESZCZE!), ale w ciągu miesiąca coraz częściej się widywaliśmy, ba! rozmawialiśmy, czego nie mam w zwyczaju jeśli chodzi o ludzi. Jeśli coś mnie zaskoczyło w naszej relacji na pewno był to fakt, że bardzo podobało mi się w jaki sposób on ze mną rozmawiał, a był dosyć odważny jak na, nie ukrywajmy, pierwszą rozmowę. Od razu wyjeżdża mi z  tekstem jak bardzo kochana jestem, nazywa mnie swoją ukochaną i tym podobne. Przyznaję bez bicia, że nikt jeszcze tak do mnie nie pisał, bo sama nie mam w zwyczaju słodzenia i nadużywania dużych słów. Zgodziłam się, kiedy zaprosił mnie do kina, co uznałam za najnormalniejszą rzecz w świecie, ale i tak cały dzień siedziałam jak na szpilkach, zastanawiając się, co na siebie włożyć, jak się zachowywać i czego on w ogóle ode mnie będzie oczekiwał.

Wyjście okazało się owocne, bo też nie mam w zwyczaju przytulania, chodzenia trzymając się za ręce, a tym bardziej całowania, nawet w policzek, na pierwszym spotkaniu. Dla mnie to taka granica, która oddziela świat ode mnie. Czasami nie mam nawet witać się w taki zażyły sposób z Tomem, co jest już cholernie dziwne, ale o tym też wspomnę później. Może uznacie to za dziwne, ale zaraz po tym, jak się rozstaliśmy, zaczęłam płakać jak poparzona. Kiedy zadzwoniłam do mojej przyjaciółki, jedynym zdaniem, które potrafiłam wypowiedzieć, było "On jest taki dobry, on nie zasługuje na to całe moje gówno z Tomem". Nawiasem mówiąc, już zorientowałam się, że go kocham/kochałam. Biłam się z myślami chyba cały następny dzień, ale stwierdziłam, że nie zaszkodzi mi spróbować czegoś nowego. Dawno z nikim nie byłam, a jeśli nie liczyć pewnego incydentu w zeszłym roku, można powiedzieć, że w życiu z nikim nie byłam!

Nigdy nie chciałam się narzucać, dlatego też nie napisałam do niego bez pretekstu, jakim było nawiązanie do oglądanego przez nas filmu, a jakiś czas później zdanego przeze mnie egzaminu na ratownika wodnego, później 6 z historii. Kiedy teraz na to patrzę, dużo znalazłam tych powodów. W każdym bądź razie ja pisałam, on odpisywał. Tak podzieliliśmy się zadaniami, później przez przypadek spotkałam go w drodze do galerii handlowej z jakąś dziewczyną, kiedy odradzał mi przyjście tam. Owszem, byłam zazdrosna, ale przecież moja pokerowa twarz nigdy nie zdradza żadnych emocji. Odpuściłam na chwilę, żeby na początku wakacji móc użalać się nad sobą, że chce mieć chłopaka, że chce Mikołaja. Dlatego w przypływie większej odwagi napisałam do niego i dowiedziałam się, kiedy wróci do miasta. (Nie napisałam tego, ale chłopak mieszka jakieś 80km od miejsca, gdzie chodzimy do szkoły). Dowiedziałam się i już miałam czekać, już rozpowiedziałam dziewczynom z pracy plan naszej drugiej randki, nazywając go nawet moim chłopakiem. W końcu zdecydowałam się zrezygnować z mojej największej w życiu miłości (moja wina, moja bardzo wielka wina!). Nie wiem czy ktoś poza mną jest w stanie docenić to poświęcenie. Zdecydowałam się zburzyć mur niedostępności, jaki zbudowałam przez te lata, zdecydowałam się wypuścić smoka, który miał strzec wejścia do mojego serca ukrytego za tym przeklętym murem. Jak dla mnie to bardzo dużo...

W końcu znowu nie wytrzymałam i znowu ja wyciągnęłam pierwsza rękę, bo przecież nadal mogłam też pozbyć się swojej dumy... Więc dogadałam się z nim, że przyjadę do niego, pieprzone 76km!, w dniu moich imienin, zamiast uczyć się na egzamin na patent sternika wodnego, bo nie wiedziałam nawet o co w tym chodzi. Nie podał mi swojego numeru telefonu, mówiąc mi, że nie pamięta go i, że mam napisać do niego na Facebooku. Kto normalny wyskakuje z takim czymś? Oczywiście, podniecona perspektywą zobaczenia go nie pomyślałam nawet, że coś takiego, co się wydarzyło, mogło mieć rację bytu. Aż zacznę od nowego akapitu.

Przejechałam pieprzone 76 kilometrów PKSem, wstając o 6 rano, żeby usiąść na ławce w parku w mieście, którego nie znałam, popłakać się po godzinie i udając silną niezależną od niczego kobietę, kupić książkę, usiąść na rynku i wypić najgorszą kawę w swoim życiu.

Myślałam, że ta wycieczka, która kosztowała mnie 6 godzin życia i 76 złoty i 40 groszy zajmie trochę więcej miejsca. Fakt faktem, że mogłabym opowiedzieć, że przeszłam jakieś 5 kilometrów, spacerując po parku, wypaliłam całą paczkę papierosów, odpyskowałam starszej pani, która miała jakiś problem z tym, że palę. BA! nawet poszłam do kościoła i tam płakałam po raz drugi, ale widząc i słysząc śmiejących się tak ludzi po prostu wyszłam.

Minęło już parę dni.. On nadal się nie odezwał i planowałam już jego nieszczęśliwy wypadek albo po prostu różne scenariusze zemsty, ale straciłam przez niego pewność siebie. Nie mówię, że nie mogę przenosić gór, kształcić się i pokazać światu, na co mnie stać, bo to chyba nadal mogę. Moje życie nie zmieniło się. Nadal jest tak samo, jak przed moją wycieczką.
Tylko tyle, że
-powiedziałam o nim rodzicom,
-moi znajomi też już nieco usłyszeli albo się domyślili,
-wywaliłam pieniądze w błoto,
-nie zaufam już nikomu.

Ale wiecie co jest najgorsze? Najgorsze jest to, że kiedy luzuje wszystkie linki, sprężyny w moim mózgu i pozwalam mu myśleć co tylko chce. Ja często zmuszam moją podświadomość do myślenia na dany temat pod ustalonym przeze mnie kątem. Trudno uwierzyć, że zmuszam do tego podświadomość, a nie świadomość, nie bez powodu interesuje się psychologią i przeczytałam te wszystkie, beznadziejnie nudne książki. Rzadko moje szare komórki dostają wolne i mogą robić, co im się żywnie podoba, dlatego zawsze dziwie się czym się zajmują w wolnym czasie. Teraz świadomie odkładałam ten moment na później, bo boje się to napisać...

Zamiast cieszyć się z oczyszczenia, kubła zimnej wody wylanego na moją głowę, zamiast cieszyć się emocjonalną wolnością, zaczęłam marzyć, żeby znów się zakochać w Damianie.

Zanim zdążę odbudować swój mur, potrzebuję obrońcy, który powstrzyma zło świata przed zaatakowaniem mnie- bezbronnej. Problem polega w tym, że nie mam za co kochać Toma.

Tak bardzo starałam się go znienawidzić, żeby wyrwać się z tej toksycznej miłości, że teraz kiedy chcę do niej powrócić, nie mogę.